ZANZIBAR
Zanzibar - wakacje na niezwykłej wyspie, która zachwyca kolorami.
Zanzibar według legendy powstał za przyczyną królowej Saby. "Obiecaj, że tu wrócisz" miało poprosić morze królową, kiedy ta odbywała po nim rejs. Jako gwarancję dotrzymania obietnicy piękna królowa upuściła do wody swój drogocenny naszyjnik z pereł. "To nie wystarczy" odpowiedziało morze. Saba wrzuciła więc do niego skrzynię pełną skarbów, która uderzając o dno, otworzyła się. Z tych właśnie klejnotów uformowały się rajskie wyspy archipelagu Zanzibar.
W baśnie można wierzyć albo nie, ale Zanzibarowi nie sposób się oprzeć, bynajmiej tak władze wyspy ją reklamują. Zdecydowałem się że sprawdzę to na własne oczy....
Po 20-to godzinnym locie z Nowego Jorku z przesiadką w Amsterdamie samolot Dremliner 787-10 ląduje po godzinie dziewiątej wieczorem na międzynarodowym lotnisku imienia Abeid Amani Karume oddalonym około 8 kilometrów od "Stone Town", kamiennego miasta gdzie większość turystów rozpoczyna swoją historię z Zanzibarem.
Po wylądowaniu, już w hali przylotów, każdy z nas podróżnych musiał pokazać wydrukowany certyfikat negatywnego testu na obecność Covid-19, oraz wypełnić kwestionariusz epidemiologiczny. Osoby które nie posiadały certifikatu odesłane zostały na przymuszoną kwarantannę. Dziwne, pomyślałem bo przecież Tanzania nigdy nie zamknęła swoich granic, ani nikt nigdy nie wymagał od podróżnych żadnych testów. Widocznie, każdy mówi co innego, ja byłem przygotowany, zresztą w Nowym Jorku nie został bym wpuszczony na pokład samolotu gdybym nie posiadał testu PCR.
Osoby posiadające obywatelstwo polskie mogą ubiegać się o wizę w hali przylotów, cena to $50 USD, płatne tylko gotówką. Mogłem użyć paszpotu amerykańskiego, ale wtedy wiza kosztowała by mnie $100USD, a każdy grosz na wyjeździe jest ważny. Podekscytowany kolejną pieczątką w paszporcie udałem się na postój taksówek. WOW... dzika Afryka... kto pierwszy ten lepszy, taksówkarze biją się dosłownie o każdego klienta !!! Udało mi się wynegocjować cenę z 30000 sztyrlingow na 25000, w sumie i tak zapłaciłem 30000 bo kierowca oczywiście w takich sytaucjach nigdy nie posiada drobnych.
Po drodze do hotelu dowiedziałem się że władze wyspy poszukują ludzi takich jak ja w celu promowania wyspy w świecie; oferują darmowe noclegi, szkolenia i płacą nawet niezłe pieniądze... po 25 minutach dojechaliśmy przed hotel w Stone Town w którym zatrzymam się na kolejne dwa dni. Spał tutaj m.in. Freddy Mercury.
Welcome to Stone Town, duży napis widnieje nad wejściem do hotelu, nie jest źle... kubeł zimnej wody dopiero wylał mi się na głowę kiedy w recepcji powiedzieli mi " że no przykro ale nie mamy wolnego pokoju dla Ciebie bo pokój nie został jeszcze zwolniony i ciągle ktoś w nim przebywa " - żart jakiś chyba pomyślałem, przecież mam wszystko opłacone z góry. Obsługa hotelu rzeczywiście stawała na głowie żeby znaleźć mi zakwaterowanie na jedną noc, a jutro mogę sobie po śniadaniu przejść do pokoju za który wcześniej zapłaciłem. Początkowo zaproponowano mi apartment, ale kiedy tylko włączyłem klimatyzację w sypialni to zaczęło tak warczeć że głuchy by nie wytrzymał. Wróciłem ponownie na recepcję, przecież tak się nie da spać. Na zegarku było już po pierwszej z nocy kiedy zaproponowano mi pokój w sąsiednim budynku, schludny pokoik na poddaszu z klimatyzacją i prywatną łazienką. Nie pamiętam kiedy zasnąłem (...)
Rano obudziłem się jeszcze przed budzikiem, najprawdopodobniej różnica czasu czyli "jet lag". Jutro już nie będzie po nim śladu !
Zszedłem na śniadanie, nigdy bym nie przepuszczał że tanzańczycy jedzą tak tłusto. Wszystkie najlepsze przysmaki często są smażone na głębokim tłuszczu.
Kachori - chociaż pochodzi z południowej Azji to wszyscy zajadają się nimi. Często ląduje na talerzu jako przystawka do głównego dania, a cóż to takiego jest ? Po prostu nadzienie z soczewicy i ziemniaków w cienkim cieście. Chociaż nie ma mięsa, to danie jest bardzo tłuste.
Godzina dziewiąta, wychodzę przed budynek gdyż umówiony jestem z przewodnikiem.
Temat przewodników po Zanzibarze, to odrębny temat. Warto spędzić troszkę czasu na znalezieniu kogoś kto oferuje swoje usługi za przestępną cenę. Miałem do wyboru rdzennych lokalsow, lub polaków oferujących swoje usługi, niestety nasi rodacy ceny mają jak z kosmosu ( pozostawię to bez komentarza ), wybrałem Ambrożego, rdzennego lokalsa.













PRISON ISLAND
Żółwie i niewolnictwo to pojęcia bardzo blisko ze sobą powiązane na Zanzibarze. Prison Island, czyli Wyspa Więźniów oddalona jest od miasta Zanzibar o sześć kilometrów i trzeba tam dopłynąć łodzią. Na wyspie spotkamy żółwie olbrzymie, ale również poznamy jej historię, która związana jest z handlem niewolnikami. Prawdziwa nazwa wyspy to Changuu. Jest niewielka, ma około 800 metrów długości i 230 metrów szerokości, ale dla turysty odwiedzającego Zanzibar jest obowiązkowym punktem programu.
Do 1860 roku wyspa była niezamieszkała. Wtedy sułtan przekazał ją dwóm Arabom, a ci postanowili wybudować tam więzienie dla niepokornych niewolników. W 1893 roku wyspę wykupił przedstawiciel brytyjskich władz protektoratu. Postanowił wybudować więzienie dla recydywistów. Pomimo, że budowę ukończono, żaden więzień nigdy tam nie przebywał, ponieważ wyspę przekształcono w ośrodek kwarantanny dla osób podejrzanych o bycie nosicielami chorób zakaźnych.
Wyspę zwiedza się z przewodnikiem, który chętnie opowiada o pozostałościach pierwotnego przeznaczenia Prison Island. Pokazuje nabrzeże, do którego podpływały statki i zabierały niewolników. Handel ludźmi kwitł szczególnie wtedy, gdy właścicielami wyspy byli Arabowie. W tamtym czasie oni głównie organizowali ten proceder. Przewodnik nalega, by każdy zrobił zdjęcie miejsca cumowania statków niewolniczych.




a skąd żółwie ? W 1919 roku władze Zanzibaru otrzymały od gubernatora Seszeli cztery olbrzymie żółwie. Początkowo nie wiedziano co z nimi zrobić, więc ze Stone Town szybko przeniesiono je na Prison Island. Można by pomyśleć, że trafiły do więzienia, ale było zupełnie inaczej. Na wyspie znalazły fantastyczne miejsce do zamieszkania i rozrodu. W 1955 roku było ich już ponad 200 sztuk. Niestety, podczas rewolucji na Zanzibarze, część z nich została wyłapana i sprzedana za granicę. W 1996 roku rząd Zanzibaru i kilka organizacji pozarządowych postanowili temat ogarnąć. Dzisiaj na wyspie mieszka ponad setka tych gadów. Trzeba przyznać, że żółwiom zapewniono bardzo godziwe warunki życia. Starszym osobnikom nic nie zagraża, można chodzić koło nich, głaskać i karmić. Trzeba tylko uważać, by żółw nie użarł karmiącego. Co prawda zębów nie ma, ale trochę boli, i rozwolnienie murowane. Młode żółwie są po wykluciu z jaj przenoszone są do specjalnej klatki, by ich turyści nie zadeptali.



Obecnie zwiedzając Prison Island, wiele osób może nie zwracać uwagi na pozostałe ślady po handlu niewolnikami. Wysepka sprawia wrażenie raju, po którym chodzą żółwie i ma piękną plażę. Można nawet nie dopatrzeć się pierwotnego przeznaczenia budynków, ponieważ na dziedzińcu są stoliki, a wewnątrz można kupić piwo czy whisky. Niestety od mrocznej karty Zanzibaru nie można uciec, a wręcz przeciwnie, warto ją poznać.
Handlem pomiędzy Afryką a Indiami od wieków zajmowali się Arabowie z Omanu. Prym w tym wiodło portowe miasto Sur. Nic dziwnego, że w momencie zdobycia przez Omańczyków Zanzibaru kupcy arabscy szybko uruchomili tu interesy. Wybudowali domy w Stone Town i zaczęli handel. Zwozili z czarnego lądu duże ilości kości słoniowej, ale jakoś ją trzeba było dostarczyć, więc połączyli dwa interesy. Kość słoniową przenosili niewolnicy. Łatwo było za paciorki napuścić jednego kacyka na drugiego. Plemiona Suahili biły się między sobą, brały jeńców, a Arabowie ich chętnie kupowali. Później zaczęły się również polowania na ludzi.
W XIX wieku Brytyjczycy zakazali handlu ludźmi. W Omanie byli w stanie zatrzymać proceder, co spowodowało upadek Sur. Na Zanzibarze handlowano ludźmi do 1907 roku.
Kiedy nacieszymy się już bezpośrednim kontaktem z wyspą, możemy udać się na maleńką plażę. Ponieważ na Zanzibarze codziennie występują przypływy i odpływy, dobrze odwiedzić wyspę w godzinach przedpołudniowych. Wtedy będziemy mogli nacieszyć się plażą i wykąpać w czyściutkiej wodzie Oceanu Indyjskiego.




MIASTO Z KAMIENIA
Nazwa Stone Town – Kamienne Miasto pochodzi od surowca, którego użyto do jego budowy, czyli kamienia wapiennego powstałego z rafy koralowej. Warto wiedzieć, że od 2000 roku starówka wpisana jest na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Jest to główny węzeł komunikacyjny i serce wyspy.
FORODHANI GARDENS
Pierwsze kroki kieruje do parku który znajduje się przy samym nabrzeżu. Nazwa Forodhani pochodzi od słowa 'cło", oznacza to że w pobliżu znajdowała się komora celna, niestety nie ma żadnych pozostałości. Za dnia jest to miejsce odpoczynku mieszkańców i turystów, a wieczorem miejsce zmienia się w targ z przepysznym jedzeniem. Wcześniej, aż do rewolucji w 1964 roku park nazywany był Ogrodami Jubileuszowymi, gdyż powstał na 25 jubileusz panowania sułtana Khalifa.

FORTYFIKACJA
Naprzeciwko ogrodów znajduje się stary fort arabski Ngome Kongwe lub po angielsku Old Fort zbudowany w latach 1698-1701 na miejscu portugalskiego kościoła z XVI/XVII wieku. Wzniesiony przez ród Busaido po przejęciu władzy na Zanzibarze do obrony przed Portugalczykami i rodem Mazrui, władcami Mombasy (Kenia). Portugalczycy właśnie w 1698 roku zakończyli swoje prawie 200-letnie władanie na wyspie. W XIX wieku znajdowało się tu więzienie, później był magazynem dla już nieistniejącej kolei, a tuż przed samą rewolucją urządzono tam kort tenisowy dla kobiet. Po rewolucji budynek nie był zagospodarowany i popadł w ruinę. Dopiero w 1994 roku podjęto próby rewitalizacji i zaczął pełnić funkcję teatru i centrum kulturalnego.
HOUSE OF WONDERS
Obok fortu znajduje się House of Wonders – Beit El Ajaib. Dom cudów został zbudowany w 1883 roku dla sułtana Barghasha jako miejsce przeznaczone do wyprawiania ważnych ceremonii. Był to pierwszy budynek z elektrycznością i windą na Zanzibarze, więc nie ma się co dziwić skąd ta nazwa. Od 1911 roku budynek był siedzibą brytyjskiego rządu kolonialnego, a po rewolucji w 1964 roku został przejęty przez partię rządzącą, która miała tam siedzibę.
W grudniu zeszłego roku zapadła się część budynku, dwie osoby straciły życie. Obecnie budynek podtrzymują drewniane belki które mają zapobiec dalszemu zawaleniu.




Przed kontynuacją dalszego zwiedzania ulegam przewodnikowi i udajemy się na dach hotelu z którego jest prześliczny widok z góry na miasto.

Okazja spróbowania tanzańskiego piwa "Kilimanjaro" :-)
Pogoda dopisuje... idziemy dalej...
Z minaretu, czyli smukłej wieży stojącej przy każdym meczecie, zaczął rozlegać się śpiew imama wzywający muzułmanów do modlitwy, to musi być już południe... zacząłem rozmawiać z Ambrożym, czyli moim przewodnikiem o zanzibarskiej kuchni. Przystanęliśmy na moment przy ulicznym straganie. W normalnych okolicznościach nie wziął bym tego do ust, ale raz się żyje... na lunch była zupa, gotowana najprawdopodobniej na kurze, czyli rosół z dodatkami wszystkiego co kucharz miał pod ręką, nawet jajko było. Spytacie czy smakowała? Nawet tak !!!


Ruszamy dalej...
Dochodzimy do katedry anglikańskiej, i tu ponownie pojawił się temat niewolnictwa.
NA NIEWOLNICZYM SZLAKU
Kościół jakich wiele. W środku panuje przyjemny chłód, dający odpocząć od upału na zewnątrz. Przewodnik wskazuje na posadzkę przed ołtarzem wyłożoną czerwonej barwy marmurem. W samym środku marmurowej płyty wyróżnia się kamienne koło. Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu znajdował się tu przestronny plac. Koło upamiętnia miejsce, w którym stał wysoki drewniany pal. Ziemia dookoła niego codziennie przesiąkała krwią biczowanych niewolników przykutych do pala. O tym właśnie przypomina czerwony marmur. Anglikańska katedra w Stone Town na Zanzibarze stoi dokładnie w miejscu, gdzie dawniej działał największy targ niewolników.
Przy głównym ołtarzu znajduje się krypta ze szczątkami biskupa Edwarda Steree'a - inicjatora i zarazem głównego budowniczego katedry.
Po wyjściu z kościoła przewodnik prowadzi mnie do budynku po przeciwnej stronie ulicy. Schodzimy do podziemi... trzeba uważać żeby głową nie uderzyć w sufit, robi się coraz ciaśniej i ciaśniej. Na końcu korytarza znajdują się dwie małe salki, to cele więzienne, męska i damska, trzymano w nich niewolników których następnie sprzedawano na pobliskim targu.
Setki niewolników którzy trafili tutaj, nie doczekało kolejnego dnia, umierali w męczarniach, najczęściej z odwodnienia i z głodu.
Legenda głosi że czasami słychać tutaj krzyki niewolników błagających o wolność... potwierdziła to również ekspedientka która handluje pamiątkami przy głównym wejściu, niejedokrotnie słyszała wrzaski, a kiedy zeszła do piwnicy to nikogo tam nie było.
Na tyłach katedry znajduje się pomnik upamiętniający niewolników wykonany przez Clare Sornas.
W betonowym zagłębieniu w ziemi znajduje się pięć postaci: dwie kobiety i trzech mężczyzn. Czwórka z nich dźwiga na szyi ciężkie, żelazne łańcuchy połączone w jeden ciąg. Piąty przygląda się stojąc nieco z boku z opuszczoną głową. Twarze nie wyrażają żadnych uczuć ani emocji, jakby niewolnicy pogodzili się z własnym losem. Ludzkie postacie nie są prawdziwe – to betonowe statuetki. Prawdziwe są za to żelazne, zardzewiałe łańcuchy. Lata temu krepowały prawdziwych niewolników.






DARAJANI MARKET
Targ Darajani znajduje się przy ruchliwej ulicy Creek Road dzielącej miasto na starą część, czyli Stone Town i nowszą, czyli Ng’ambo.
Stosunkowo niewielka, podłużna budowla halowa – oprócz kramów z owocami i warzywami od frontu i z tyłu, znajdziemy wewnątrz w zadaszonej części sekcje rybną i mięsną. Sam targ rozpływa się jeszcze w okoliczne zaułki i uliczki, gdzie w małych sklepikach lub wprost z ziemi można oprócz jedzenia kupić ubrania, elektronikę, chińskie zabawki i plastiki do domu w kolorach od których aż bolą oczy i mnóstwo innych zbędnych i niezbędnych do życia rzeczy.
Najważniejsze punkty starego miasta zobaczone, dalej udajemy się samochodem.
Po dwudziestu minutach dojeżdżamy na farmę Kizimbani. Miejsce jest instytutem szkoleń rolniczych. Powstała w 2007 roku, ale jej tradycje sięgają lat trzydziestych dwudziestego wieku.
KIZIMBANI FARM
Po farmie poruszam się z przewodnikiem. Nic dziwnego, teren jest olbrzymi, I co chwilę oglądamy coś innego. PoruszamY się po drogach i ścieżkach, czasami przechodzimy pod domami ludzi mieszkających na farmie. Zachwycają nie tylko przyprawy, ale również olbrzymie akacje czy też pięknie kwitnące drzewa zwane przez przewodnika tulipanami.
Przewodnik świetnie mówi po angielsku i ma olbrzymią wiedzę, więc słucham go z dużym zainteresowaniem. Ma do dyspozycji asystenta, który sprawnie wspina się po drzewach, zrywa odpowiednie liście, czy odcina kawałki kory, dlatego pokaz jest bardzo urozmaicony. Co chwilę dostaje coś do powąchania czy spróbowania oraz pada pytanie co to jest? Wiele przypraw znam ze sklepowych półek, ale nie mam pojęcia jak one rosną w naturze.
Na własne oczy zobaczymy jak rosną: chlebowiec, kurkuma, trwawa cytrynowa, curry, imbir, drzewo cynamonowe, wanilia, gałka muszkatołowa, kardamon, kakaowiec, pieprz, drzewo szminkowe, goździk, ananas oraz karambola.
Na pożegnanie otrzymałem kawałek korzenia z chlebowca który będę mógł sobie zasadzić w domu.
Wstęp na farmę jest bezpłatny, pamiętać jednak należy o napiwku dla przewodnika, zresztą nie ma obowiązku.
Po powrocie do hotelu tylko się odświeżyłem i poszedłem na stare miasto w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, a przy okazji zobaczyć zachód słońca... podobno spektakularny.
Przechodząc obok Forodhani Gardens skusiłem się na sok z trzciny cukrowej. Zaimponowało mi w jak łatwy sposób można w domowych warunkach sobie samemu taki sok zrobić. Wystarczy trzcina sukrowa i magiel :-) Z odrobiną cytryny smakuje rewelacyjnie.
Idąc wzdłuż Mizingani Road zaciekawił mnie pomalowany na biało trzy piętrowy budynek, po wejściu na parking okazało się że jest to muzeum, mieszkał tu sam sułtan Said ibn-Sułtan wraz z rodziną.
Budynek został już oficjalnie zamknięty ze względu na remont i część eksponatów została już wywieziona, ale strażnik za niewielką opłata otworzył budynek i oprowadził mnie po komnatach opowiadając zarazem biografię sułtana.
Ze wszystkich pozostałości jakie nie zostały jeszcze wywiezione najbardziej przykuła moją uwagę umywalka wbudowana w kredens którą można zamknąć, także nie pozostaje po niej jakikolwiek ślad.
Na dziedzińcu pałacu znajduje się samochód księżnej Austin który używany był podczas wizyty królowej Elżbiety II na Zanzibarze.
Obok pałacu znajduje się również mały cmentarz na którym spoczywają szczątki sułtanów i ich rodzin. Na co dzień cmentarz jest zamknięty, ale od czego jest stróż ?
Długo prosić nie musiałem !!!
Między innymi natrafiłem na nagrobki:
- Seyyid Said bin Sułtan's który żył w latach 1807-1856.
- Sayyid Barghash bin Said Al-Busaid który żył w latach 1837-1888.
- Sayyid Majid bin Said Al-Busaid, który żył w latach 1834-1870.
Nieopodal znajduje się katolicka katedra św. Józefa. Niestety kościół otwierany jest tylko w czasie nabożeństw i Mszy św.
Kościół został zbudowany przez francuskich misjonarzy w latach 1893-1898. Projekt kościoła opierał się na katedrze marsylskiej i w rzeczywistości oba kościoły są do siebie podobne, jednakże katedra w Stone Town jest znacznie mniejsza.
Kościoła niemal nie widać, tak ciasno oplatają go inne budynki, w tym meczet, oddalony na wyciągnięcie ręki.






















Pędzę szybko z powrotem nad brzeg, zaczyna się ściemniać a ja chcę zobaczyć zachód słońca.
Idąc brzegiem wstąpiłem do restauracji - Mercury. Nazwa pochodzi od lidera zespołu Queen, Freddiego Mercury, który przyszedł na świat właśnie na Zanzibarze w 1946 roku.
Restauracja ma nieskazitelną renomę, tak się składa że czytelnicy prestiżowego miesięcznika Conde Nest Traveller wybrali tą restaurację jako jedną z ośmiu najlepszych na świecie.
Czas sprawdzić to osobiście, w oczekiwaniu na zachód słońca zamówiłem zupę cebulową, oraz piwo.
Dziwne... serwis słaby, a zupa, no cóż... zjadłem, ale szału nie było. Lepszą zupę podają w przydrożnym barze nie opodal mojego domu.
Nie zauważyłem nawet kiedy zrobiło się ciemno, na ulicy pali się co druga lub trzecia latarania a trzeba wracać do hotelu. Ogólnie w ciągu dnia jest tu bezpiecznie, ale w nocy ?
Udało się, po 20 minutach byłem już w hotelowym pokoju.





Kolejny dzień... dzisiaj obudził mnie już budzik, przyznam się że nie chciało mi się wstawać, ale cóż... trzeba zejść na śniadanie a i walizka sama się nie spakuje. Dzisiejszy nocleg będę miał w Paje.
Śniadanie znowu było tłuste: meat pie z Vitumbua. Vitumbua to nic innego jak małe donutsy przypominające pączki z nadzieniem ryżowym, oczywiście smażone na głębokim tłuszczu.

Punktualnie o godzinie dziewiątej przewodnik czekał już w samochodzie przed hotelem, uwielbiam punktualność.

Poprosiłem Ambrożego, mojego przewodnika że zanim pojedziemy do parku Jozani to chciałbym jeszcze zobaczyć drugą posiadłość sułtanów w której jest tymczasowe muzeum, na czas remontu "People's palace". Chwilowa konsternacja na twarzy Ambrożego - i pytanie do mnie, a gdzie to jest ?
Nikt nic nie wiedział, ani przechodnie, ani informacja turystyczna. Wreszcie zajechaliśmy pod pałac sułtana będącego w remoncie, dopiero tutaj udało nam się dowiedzieć dokładne położenie nowego muzeum. Na koniec struż powiedział że skoro dzisiaj jest niedziela to muzeum jest i tak zamknięte !!!
Wyjeżdżając z miasta z zaciekawieniem spoglądałem na lewo i prawo, ludzie żyjący tutaj najczęściej mieszkają w koszmarnych warunkach, bez dostępu do wody, nie wspomnę o toalecie do której trzeba wychodzić na zewnątrz.



JOZANI FOREST
Główną atrakcją są tu gerezy rude – pięknie ubarwione małpy o bardzo przyjacielskim usposobieniu. Gerezy ( potocznie red colobus ) chętnie podchodzą do ludzi, należy jednak pamiętać, że dokarmianie tych zwierząt jest zabronione. W parku schronienie znajduje także wiele innych gatunków zwierząt, w tym kilka endemitów. Pod szczególną ochroną są także formacje roślinne, szczególnie namorzynowe. Jozani Chwaka Bay obejmuje ponad 50 km ² i jest jedynym parkiem narodowym na Zanzibarze.
Odmiana tych małp występuje tylko na terenia Zanzibaru.
Przewodnik dużo czasu poświęcił tematowi mrówek występujących tutaj, okazało się że większość gatunków tych małych owadów jest dla ludzi śmiercionośna.
Po raz pierwszy na oczy widziałem "rzekę" biegnących czerwonych mrówek. Każda z nich miała około centymetra wielkości, przerażające !!!



LAS MANGROWCOWY
Około 2-3 km od bramy wejściowej do Parku Jozani, po drugiej stronie drogi znajduje się mangrowcowy las. Bilet wstępu upoważnia do odwiedzenia także i tej części parku. Można tam iść pieszo, ale przy upałach panujących na Zanzibarze warto rozważyć przejazd samochodem. ( Na miejscu można wynająć kierowcę który podwiezie was, poczeka i przywiezie was z powrotem ).
Z lasem bagiennym spotkałem się po raz pierwszy w życiu, nigdy nie miałem okazji, pomimo że występuje on w ponad 120 krajach. Las prawdziwie fascynujący. Poczułem się jak w jakiejś fantastycznej baśni. Nad nieskończoną plątaniną korzeni wybudowany jest stabilny, drewniany pomost, którym prowadzi trasa wycieczki.
Ciekawostką jest że drzewa te rosną w słonej wodzie.



JASKINIA SWAHILI
Znak przy drodze w języku polskim zaprasza turystów do odwiedzenia jaskini, zjeżdżamy z głównej drogi i polną drogą jedziemy przed siebie. "Czy to napewno tutaj ?", czasami piaszczysta, czasami zarośnięta chaszczami że nie widać dokąd zmierzamy.
oooo... nagle wyłonił się znikąd człowiek z taczką !!!
dojechaliśmy...
Wspaniałe miejsce dla miłośników natury.
U podstawy jaskini znajduje się krystalicznie czysty basen utworzony z wycieków z wód podziemnych i podziemnych rzek. Świeża (słodka) woda jest zimna, ale orzeźwiająca. Okrągły kształt jaskini jest wynikiem ponad 250 000 lat eradykacji wapienia przez wodę deszczową.
Polecam to miejsce każdemu mimo dość drogiej wejściówki, która kosztuje $10 za osobę dorosłą i $5 za dziecko.





THE ROCK RESTAURANT
The Rock to jedno z najbardziej czadowych miejsc na świecie. Kameralna restauracja w Zanzibarze, znajduje się na niewielkiej skale, która z kolei znajduje się w wodzie, niedaleko brzegu.
Czy da się lepiej wykorzystać zasadę 3L? Lokalizacja, lokalizacja, lokalizacja ! Tradycyjny, biały domek pokryty strzechą jest otoczony naturalnymi tarasami. Z każdej strony rozciągają się fantastyczne widoki na błękitny i przejrzysty Ocean Indyjski. W The Rock zjemy przede wszystkim świeże owoce morza, przeróżne skorupiaki i ryby oraz wypić najlepsze trunki światowe.
Kucharze specjalizują się w daniach grillowanych z przygotowywanych z lokalnie dostępnych składników. Jest to jednak miejsce, które bez względu na kuchnię po prostu trzeba odwiedzić będąc w Zanzibarze.
Pomimo wysokich cen miejsce jest to oblegane przez turystów. Niestety większość "nisko budżetowych" gości zajmuje najlepsze miejsca i popija piwo paląc przy tym papierosy.
Dla mnie, osoby niepalącej jest to niedopuszczalne !!!
Nie zwracając większej uwagi na ceny dań zjadłem lunch i w pośpiechu opuściłem restauracje cały prześmierdnięty tytoniem.




PROBLEM Z HOTELEM
Jedziemy do małego miasteczka Paje, które jest uwielbiane przez polonię.
Polna droga doprowadza nas do drzwi hotelu, poprosiłem kierowcę aby poczekał, ja w między czasie postanowiłem zameldować się.
Totalne olewanie turystów, koszmar !!! Po czterdziestu minutach spędzonych na recepcji dostałem pokój który absoutnie nie zgadzał się z opisem podczas rezerwacji. Brak WIFI, brak dostępu na plażę, brak A/C. Śniadanie miało być wliczone w cenę noclegu, a w rzeczywistości trzeba będzie zapłacić.
Skontaktowałem się z agencją przez którą zrobiłem rezerwację i poprosiłem o zwrot całkowitego kosztu noclegu. Opisałem całą zaistniałą sytuację, pomimo że rezerwacja była bezzwrotna to otrzymałem pieniądze z powrotem.
Jak tu wierzyć hotelowym recenzjom ? Hotel z prawie 9 punktami na 10.
Wróciłem do samochodu i wraz z Ambrożym i kierowcą zaczęliśmy szukać innego hotelu.
Aby rozładować stres pojechaliśmy na plażę :-)
Udało się znaleźć inny hotel, o niebo lepszy, a mieszczący się w "polishtown" czyli w Jambiani. Koszmarem była tylko nie działająca klimatyzacja.
Na kolację udałem się do polskiej restauracji ( nie będę robił kryptoreklamy, ale mam wrażenie że właściciel wybierając nazwę biznesu musiał być w stanie nietrzeźwym ). Zamówiłem chłodnik który był zresztą nieapetyczny, oraz placek po węgiersku.
Noc przespałem na leżaku na balkonie.
Dziwnie tak spać pod gołym niebem !!!






Spałem jak zabity, nie obudził mnie nawet szum oceanu.
Kolejny dzień...
Zszedłem na śniadanie na które serwowane były jajka sadzone, obiegł mnie niepokój kiedy na talerzu wylądowały jajka z białymi żółtkami (...) Tu trują ludzi !!! Śniadanie skoczyło się tylko na kawie.
Nie za bardzo rozumiem skąd na wyspie taka słaba jakość pożywienia, myślę że turyści nie mają o tym żadnego pojęcia i zjedzą wszystko co podsunie się im pod nos.
Kiedy wyszedłem przed hotel, kierowca czekał już w aucie.
Ponownie miałem okazję zobaczyć biedę zwykłych obywateli.
Po godzinie jazdy dojechaliśmy do Muyuni Beach. Po drodze wyporzyczylismy płetwy, kapok oraz gogle do nurkowania.
Zapowiada się dobry dzień !!! Będę miał okazję popluskać się w oceanie Indyjskim i być gościem w podwodnym świecie.


Wody wokół Zanzibaru oferują cudowne miejsca do snorkelingu oraz nurkowania, zarówno dla nowicjuszy, jak i osób bardziej doświadczonych. Oprócz rekinów, jeśli ma się szczęście, można tu zobaczyć delfiny, żółwie morskie, najprzeróżniejsze mniejsze i większe ryby oraz inne morskie żyjątka.


Po powrocie na ląd, czekał na mnie obfity lunch. Miejsce nie wyglądało może za bardzo uczęszczane bo schowane było pomiędzy krzakami, ale wydmy wokół malutkiej restauracji oddawały swój urok.
Przyznam się że po raz pierwszy spróbowałem mięso z kraba i meduzy. Jak dotąd było to najlepsze jedzenie jakie jadłem na wyspie.



Po lunchu spacerek po plaży.




Prawdą jest że mój pobyt na tej "magicznej" wyspie z "zachwycającymi kolorami" dobiega powoli końca. Zaznaczyłem -magicznej- w cudzysłowie bo osobiście nie odczułem tutaj tej magii, podobnie nie byłem w stanie odnaleźć tych -zachwycających kolorów-.
Czyżby mój pobyt na wyspie był za krótki aby dostrzec te rajskie plaże, otóż nie... najwyraźniej nie moje klimaty !
W drodze na lotnisko pokręciliśmy się jeszcze po okolicy.




O lotnisku na Zanzibarze można napisać całą książkę. Tyle właśnie inspiracji daje kilkugodzinna styczność z tym przybytkiem podczas odwiedzin rajskiej wyspy w czasie urlopu. Lotnisko to jest istną wizytówką, utwierdzającą nas w przekonaniu, że trafiliśmy do naprawdę dzikiego kraju.
Na Zanzibarze życie toczy się wokół haseł "pole pole” oraz "hakuna matata”. Oznaczają one odpowiednio „powoli powoli” oraz „wszystko w porządku”. Jeśli byliście kiedyś w krajach hiszpańskojęzycznych i poznaliście znaczenie stwierdzenia „maniana”, to powinniście już być w temacie i spodziewać się co mam na myśli. Na szczęście (i na plus dla Zanzibaru) „powoli powoli” faktycznie oznacza jedynie dłuższe wykonanie jakiejś czynności, zaś „maniana”… no cóż. Tyle co "później”, ale nikt do końca nie wie kiedy to nastąpi.
Na lotnisku zatem nikt się nie spieszy i w najbliższej przyszłości nic tego raczej nie zmieni. Robota nie ucieknie, turysta tym bardziej, więc na pewno wszystko uda się zrobić.
Wracając do tematu – Lotnisko na Zanzibarze, to stosunkowo niewielka blaszana i nieklimatyzowana puszka, gdzie w jednym momencie (w najlepszym przypadku) gnieździ się jakieś 200-300 osób (odprawa jednego samolotu). W najgorszym – ponad tysiąc.
Wszystkie niedogodności przykrywa jednak fakt że za moment wzbije się w powietrze na pokładzie samolotu DASH Q8-400 należącym do Air Tanzania.




Po dwudziestu minutach lotu wylądowałem na międzynarodowym lotnisku w Dar es Salaam.
W nocy korków nie było, ekspresowo taksówką dotarłem do hotelu.
Następny dzień...
Nie wiem dlaczego, ale nie wyspałem się. Mam wrażenie że A/C w nocy się wyłączyło, i tak rzeczywiście mogło być... brak prądu, bo nawet telefon mi się nie naładował.
Śniadanie okazało się bardzo skromne, zapiekane ziemniaczki i kawa. Wierzcie lub nie, ale to wszystko co było do wyboru. Rozumiem dlaczego nie ma tutaj otyłych ludzi :-)
W międzyczasie próbowałem skontaktować się z moim przewodnikiem, niestety bez skutku.

Odezwał się dopiero po godzinie czasu z usprawiedliwieniem że rodzina mu zachorowała i że musiał ich zawieść do szpitala ale ktoś inny przyjedzie po mnie i żebym "hakuna matata", dlaczego nie dał znać wcześniej, czas ucieka a ja chcę zobaczyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Zapewniał mnie jeszcze kilka razy że jego kolega już jedzie i abym nie rezygnował z jego usług. Po dwóch godzinach skontaktował się wreszcie ów kolega aby spytać się mnie gdzie ma przyjechać. Kłamstwo ma strasznie krótkie nóżki... !!! Podziękowałem za bycie nieprawdomównym i perfidnie zablokowałem numer.
Mam cały dzień dla siebie !!!
Hola...Hola... nie do końca !!! A co ze zrobieniem testu na Covid-19, przecież za dwa dni wracam do domu, a bez negatywnego wyniku nie wpuszczą mnie na pokład samolotu.
Manager hotelu pomógł mi w zarejestrowaniu się na specjalnej stronie internetowej ministerstwa zdrowia Tanzanii, jest to jedyna droga do zrobienie testu.
Następnie wysłał swojego pracownika aby towarzyszył mi w drodze do kantoru pod pretekstem abym nie chodził z taką gotówką sam po mieście.
Udaliśmy się też do banku państwowego aby zrobić przelew na konto bankowe Ministerstwa Zdrowia. Otóż jest to jedyny bank w którym można dokonać w/w opłaty, wszystko musi być kontrolowane przez Państwo.
Kartek, karteluszek, podań... pełno do wypełniania.
Jestem bardzo zobowiązany ochroniarzowi banku który zarazem jest pracownikiem rządowym, pomógł on w wypełnieniu wszystkich dokumentów. Co za biurokracja !!!!
Z potwierdzeniem przelewu muszę się teraz udać do szpitala.
W dotarciu do celu pomogła mi aplikacja Google Maps.
W szpitalu prawdziwa wojna szczurów.
W celu uzyskania jakiejkolwiek informacji trzeba odstać w długiej kolejce, jeszcze dobrze jeśli staniemy w tej właściwej. Przepychanka, deptanie po palcach... chamstwo jednym słowem. Ehhh, jestem bodajże tutaj jedynym białym, co też wprowadziło nie małe zamieszanie.
Dostałem się do informacji... a tu znowu trzeba płacić i kolejna biurokracja.
Dostałem wytyczne (...) i kolejny świstek papieru z którym teraz udać się muszę do innego budynku. Kolejna kolejka i totalna dezinformacja.
Ustawiają się w kolejce inni, ustawiam się i ja !
Ponownie odstalem w kolejce po kolejne wytyczne (...)
Kiedy już znalazłem się na oddziale chorób zakaźnych, okazało się że nie ma tutaj dużo chętnych. Po pięciu minutach było już po wszystkim. Rezultat powienienem dostać na emaila w przeciągu 24 godzin.
W drodze powrotej do hotelu wynająłem Tuk-Tuka ( najtańsza i najszybsza forma przemieszczania się po mieście).
Aplikacja UBER też ma w swojej ofercie Tuk-Toka, to taka ciekawostka.







Przez godzinę czasu kierowca obwiózł mnie po najważniejszych miejscach miasta, których zresztą nie ma za wiele.












Stanowczo za szybko minęła godzina, czułem jakiś niedosyt że czegoś jeszcze nie widziałem, a powinienem. Grubo już po dwunastej, czas na lunch.
Najlepsze jedzenie a zarazem najtańsze znalazłem na przyulicznych straganach. Wszystko robione na bieżąco. To mój pierwszzy prawdziwy posiłek w Dar es Salaam, wygląda na to że pozostanę przy tym jedzeniu do końca mojego pobytu w Tanzanii.

Do końca dnia pozostałem już w hotelu.
W nocy ponownie powtórzyła się historia z brakiem prądu.
Na śniadanie jak zwykle nie było żadnego wyboru, pojawił się chleb tostowy i mięso pokrojone w kawałki w ostrym sosie, coś przypominające gularz. Oczywiście kawa też była.
Nie mam na dzisiaj konkretnych planów, pokręcę się po mieście. Jest kilka miejsc które chciałbym jeszcze zobaczyć.
POMNIK ARKARYSÓW
Pomnik z brązu upamiętniający askarysów czyli tubylczych żołnierzy afrykańskich sił kolonialnych, którzy walczyli dla Wielkiej Brytanii w szeregach Korpusu Transportowego w czasie I wojny światowej. Pomnik znajduje się na środku ronda na skrzyżowaniu ulic Samora Avenue i Maktaba Street.
Pomnik odsłonięto w 1927 roku.
KATEDRA LUTERAŃSKA
"Watch tower" jest najbardziej rozpoznawalnym budynkiem w mieście. Katedra została zbudowana przez niemieckich misjonarzy w latach 90 XIX wieku w typowo bawarskim stylu – z czerwonym dachem i zadaszeniami nad okiennicami, z wieżą dzwonnicą i białymi elewacjami. Znajduje się przy Sokoine Drive, z widokiem na port.




KATEDRA METROPOLITARNA
Katedra rzymskokatolicka św. Józefa zbudowana w gotyckim stylu, ze strzelistą wieżą i z kolorowymi witrażami za ołtarzem. Znajduje się przy Sokoine Drive naprzeciwko portu. Katedra została zbudowana przez niemieckich misjonarzy przebywających w Dar es Salaam w latach 1897-1902 i konsekrowana jako kościół katolicki w 1903 roku.
Przy głównym wejściu do świątyni w zamkniętej gablocie ze szkła znajuje się sedilla z której korzystał papież Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Tanzani w 1990 roku.



PARK PUBLICZNY
Zapewne nie jest to park przypominający rozmarami słynny central park w Nowym Jorku ale wspaniale zdaje swoje zadanie w centrum Dar es Salaam.
Park bardzo spokojny i o dziwo czysty z rozstawionymi ławkami dookoła i widokiem na ocean. Oaza schronienia przed palącym słońcem.
W parku znajduje się pomnik poświęcony zmarłemu prof. İlhanowi Varankowi z Turcji.

Błąkałem się jeszcze po mieście w celu zabicia czasu, bez celu.




Po powrocie do hotelu czekał na mnie wynik testu na covid-19.
*NEGATIVE*

Kolejny dzień i jednocześnie ostatni w Tanzanii.
Śniadanie coraz skromniejsze, dzisiaj tylko witaminki :-)
W dzisiejszym dniu mam zamiar wybrać się do miejscowość Kunduchi gdzie znajdują się ruiny wiecznego meczetu z XV wieku oraz pozostałości grobów zasłużonych handlarzy arabskich z XVII-XIX wieku.
W tym celu po śniadaniu zamówiłem UBER'a i jedziemy....
Po czterdziestu minutach dojechaliśmy do Kunduchi, tak bynajmiej mi się wówczas wydawało. Według Google Maps znajduje się właśnie przed wejściem do muzeum a w rzeczywistości wylądowałem na obrzeżach miasta i do tego w slamsach.
Taksówkarz już odjechał... i co tu robić ?!?!
Udało mi się dojść do głównej ulicy (...) i co dalej ?
Zatrzymałem TUK-TUK'a, ale kierowca nie miał pojęcia o czym ja do niego mówię.
Kazał mi jednak usiąść i pojechaliśmy... jedziemy... jedziemy, ale dokąd ?
Zacząłem się czuć naprawdę niepewnie, przecież jeśli on mnie nie zrozumiał to gdzie on jedzie. Uruchomiłem słownik w telefonie i zacząłem tłumaczyć pojedyńcze słowa na język Swahili.
Dróg którymi jechaliśmy nie było nawet na Google Maps, ale dojechaliśmy do centrum Kunduchi. Wysiadłem na przystanku autobusowym, teraz mam wsiąść do autobusu w kierunku WaterPark i pojechać nim do końca (...) W sumie dojechałem, ale zamiast czterdziestu minut zajęło mi to ponad dwie godziny.
Od parku wodnego do ruin prowadzi uklepana szosa... ooo... jestem juz blisko, ruiny widać z daleka, ze względu na wielki baobab rosnący pośrodku pozostałości dawnego cmentarza.
Po wpisaniu się do książki pamiątkowej i uiszczeniu opłaty rozpocząłem zwiedzanie !!!





RUINY KUNDUCHI
Ruiny Kunduchi są częścią serii ruin Swahili, które rozciągają się na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego od Somalii po Mozambik i które dopiero niedawno przyciągnęły uwagę archeologów, którzy zaczęli odsłaniać domy, grobowce i święte miejsca żeglarzy.
Część z grobowców zrobionych z kamienia koralowego to jedynie zarys grobów, inne to kompletne konstrukcje, na wielu widać tablice z arabskimi napisami oraz wnęki, w których niegdyś w tynku były osadzone porcelanowe miski i talerze, niektóre pozostały do dzisiaj. Natomiast z meczetu pozostała do dziś przednia ściana z łukowatym wnętrzem i dwa rzędy kolumn. Ruiny są zaniedbane i dosyć mocno zarośnięte, a miejscowi odradzają spacery w tym miejscu samemu, ponoć jest niebezpiecznie.
Wśród nagrobków odnalazłem grób syna sułtana Mwenye Matumaini który zmarł w roku 1671.










Bez problemów UBER'em wróciłem do hotelu.
I tak się zakończyła moja kolejna podróż (...)
Jak często w drodze powrotnej bywa... przespałem cały lot !!!



